Wstaliśmy skoro świt, bo plany były ambitne na ten dzień (z tym świtem trochę przesadziłam, ale było rano) Dojechaliśmy do miejsca, z którego startowaliśmy na Pico Gallinero. A tam już wesoło!!! Widać jakieś wielkie przygotowania do wielkiej imprezy. Będzie FIESTA. Żarło się robi, właśnie rozpalają ogień, stoły czekają na gości.
Ale to dopiero przygotowania – świnki jeszcze różowiutkie, ludzie dopiero będą za jakiś czas. Jak wejdą i zejdą z góry -tak myślałam. Dało mi to takiej energii, że już szybko chciałam wejść i zejść akurat na upieczoną w sam raz świnkę . Jeszcze trochę pokręciliśmy się na dole, trochę ludzi zaczęło przybywać, w końcu wyruszyliśmy. Szliśmy szliśmy. Nasz król w sandałkach, jak widać na zdjęciach, czyli chodzić za wiele nie miał zamiaru. Nosidełko przygotowane na każdą pogodę -tutaj na wielkie upały -daszek chroni naszego króla od słońca jak tylko sobie tego życzy , po bokach w nosidełku a zaraz pod ręką Leona butelki z wodą, więc co chwilę mógł sobie uzupełnić płyny. Jeszcze w innej kieszonce ciasteczka – wiec i przekąsić mógł kiedy chciał. A wszystko to dzieje się na plecach ojca. Cały ten relaks Leona. Ale idziemy dalej. Widoki jakie są każdy widzi, gorąco jest niesamowicie,rozebraliśmy się trochę, u góry zrobiło się zimno -ubraliśmy się. Było bosko, cudownie. Jesteśmy zrypani zrypani. Teraz schodzimy -ciężko się schodzi ale jak już sobie na dole klapniemy jak sobie świniaka zamówimy , piwko, FIESTA!!!! Z góry widzimy już całą masę ludzi, nie widziałam aż tylu na szlaku a tym bardziej by mnie dwa razy mijali. Zbliżamy się, podchodzimy do budek i widzę wielkie michy – takie metalowe wielkie michy pełne gnatów – kości – jakiejś podpalonej skóry. Same wielkie michy pełne obgryzionych do szpiku kości… Czyli wszyscy przyszli od razu świętować …u podnóża góry.
O tym jak to Hiszpany fieste miały
7